poniedziałek, 31 lipca 2017

Babie lato, czyli bądź szczęśliwa całe życie - Agnieszka Perepeczko.






            Lektura tej książki sprawiła, że mogłam wziąć udział  w dwu wyzwaniach równocześnie. Okładka ma, jak doskonale widać  kolor żółty a w tytule jest la. To "Babie lato, czyli bądź szczęśliwa całe życie" Agnieszki Perepeczko. Książka trafiła do mnie już sporo czasu temu przy okazji jakiegoś wygranego candy i pewno nadal byłaby czekała na swoją kolej, gdyby nie ta okoliczność, że pasowała mi do obydwu wyzwań, w których niby biorę udział  co miesiąc chociaż ze zmiennym powodzeniem.
         Autorka książki jest mi mało znaną osobą a to z tego względu, że jako aktorka niestety, jak sama o tym pisze w swej książce, nie była rozpieszczana przez polskich reżyserów stąd też nie była angażowana do filmów i zagrała tylko kilka rólek - prawie że statystycznych - a nie miałam okazji nigdy być w teatrze Komedia, w którym występowała. Dopiero rola jaką zagrała w serialu "M jak miłość"  sprawiła, że ją zauważyłam. I pewno nie tylko ja.
        W 1981 roku  Agnieszka Perepeczko   - przed stanem wojennym -  zupełnie zniknęła wyjeżdżając aż do Australii, gdzie własnie napisała "Babie lato...". W początkowym zamyśle miał to być poradnik dla pań, w którym aktorka zamierzała podzielić się refleksjami się na temat zdrowia i życia w okresie "babiego lata", ale gdy wydawnictwo zażyczyło sobie "mięsa" powstała książka, w której aktorka zawarła przede wszystkim swoje wspomnienia, w które wplotła swe rady i porady jak długo zachować swą witalność i dobry wygląd a nawet ciekawe przepisy kulinarne. Nie ma jednak w nich, gdyby ktoś tego oczekiwał, jakichś pikantnych opowieści......są to zupełnie grzeczne wspomnienia kobiety, która sporo własną ciężką pracą osiągnęła.
       Jednak właśnie wspomnienia Autorki "Babiego lata...." i te z lat młodości, w której  zawarła wiele przyjaźni,  które przetrwały mimo odległości jaka ją dzieliła od przyjaciółek w Polsce, i zakochała się w Marku Perepeczko, a także te późniejsze -  już związane ze swoją drugą ojczyzną, Australią, sprawiły, że czas poświęcony na   przeczytanie książki nie  uważam za stracony. Na kartach książki pojawia się między innym Barbara Wachowicz, z którą łączy ją wielka i serdeczna przyjaźń.
       Agnieszka Perepeczko nie pisze wprost dlaczego zdecydowała się zamienić  Polskę na Australię pozostawiając tu swego ukochanego męża Marka. Ale można się domyślić, że świat, który zobaczyła w 1976 roku, gdy poleciała  po raz pierwszy do Melbourne jako modelka, tak różny od socjalistycznej szarości i oferujący wiele możliwości do realizowania się  dla tak dynamicznej osoby, jaką jest bohaterka książki, mógł być dla niej niezwykle pociągającym. A poza tym obecność tam brata, Marka,  mogła być dodatkowym bodźcem tak istotnych zmian w życiu a i pewno wiara w to, że Marek, jej mąż, dołączy do niej. Co jak wiadomo nie stało się, gdyż ten w Australii nie czuł się dobrze i pozostali na wiele lat małżeństwem na odległość.
        Po tym, jak poznałam Agnieszkę Perepeczko w trakcie oglądania wcześniejszych odcinków "M jak miłość", którego to seriali jak i zresztą innych od lat nie oglądam, ciekawiło mnie czym się w Australii zajmowała, ale nigdy nie śledziłam jej życia,  i muszę przyznać, że totalnie mnie zaskoczyło, że zarabiała na swe utrzymanie fotografowaniem na imprezach organizowanych przez różne środowiska i sprzedażą swych zdjęć o czym interesująco pisze. Nie rozpisuje się natomiast wiele o rolach, które zagrała w Australii. Natomiast ciekawie pisze o samej Australii i ludziach tam poznanych. 
          W sumie muszę przyznać, że zagłębiałam się w wynurzenia Agnieszki Perepeczko z przyjemnością; przypomniała mi o tym, że już dawno przestałam o siebie dbać i może nawet poczułam się trochę zainspirowana do przełamywania swego lenistwa na tym polu, pozwoliła powrócić do wspomnień z lat również i mojej młodości a przede wszystkim przybliżyła mi  Australię i jej mieszkańców tak diametralnie, jak się okazuje, różniących się od nas pod wieloma względami i to nie tylko dlatego, że jest tam taki konglomerat narodowościowy. 
Książka napisana jest z dużym polotem i  humorem więc również mnie  bawiła  co jest jej dużą zaletą. Wydana została  przez Bertelsmann Media starannie, estetycznie i w świetnej szacie graficznej a także  zawiera sporo świetnych zdjęć co jest jej dodatkowym atutem. Może Pani Fitkau - Perepeczko, która dla mnie jest głównie celebrytką,  zawarła w niej pean na swoją cześć, ale w sumie mnie to nie przeszkadzało, gdyż czasem taka odskocznia w cudze życie, zupełnie inne niż moje, jest fajną sprawą. Z pewnością też nie znalazłam w niej recepty na szczęśliwe życie, bo dla każdego ono co innego oznacza, ale dała mi sporo rozrywki  a czytało mi  się ją na dodatek szybko, dzięki krótkim rozdziałom.





___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniach : łów słów, Gra w kolory.

środa, 26 lipca 2017

Środa z obrazem i poezją.......dedykowanymi każdej Annie.




Dziewica z Dzieciątkiem i Św. Anną - Leonardo da Vinci



 Tak ludzka 


 Nie wierzą świętej Annie wszyscy ważni święci
 że znała Matkę Bożą w sukience do kolan
 z dowcipnym warkoczykiem i wesołą grzywką
 w sandałach z rzemykami co były niepewne
 czy może się poplątać to co nieśmiertelne
 biegającą jak wróbel polski po podwórku
 zerkającą do studni orzechowym okiem
 jak spada całe niebo bez bliższych wyjaśnień
 umiejącą odróżnić jak pszczołę najprościej
 zwykłe dobro na co dzień od doskonałości
 bo zawsze są prawdziwe rzeczy mniej ogólne
 poznającą zapachy i uparte smaki
 jak słodki kwaśny słony i najczęściej gorzki
 zwłaszcza gdy pies wprost z budy nie archanioł dziwny
 demonstrował ogonem liryzm prymitywny 

 O córko świętej Anny z najwyższych obrazów
tak ludzka że nie byłaś dorosłą od razu

                                                                 ks. Jan Twardowski

--------------------------------------------------
Wiersz pochodzi ze strony 

środa, 19 lipca 2017

Pan Proust i księgarz z ulicy de Laborde........./środa z książką # 2/


                  W letnie miesiące niestety, z różnych przyczyn,  mam niezmiernie mało czasu na czytanie więc nadal jestem w Paryżu wgryzając się w bardzo interesujące  wspomnienia Celeste Albaret o Marcelu Prouście i latach z nim spędzonych. Z drugiej strony to też nie jest, ze względu na różnorodność wątków jaką książka zawiera, pozycja do szybkiego przeczytania -  chociaż czyta się ją łatwo i z przyjemnością. 

             Dzisiaj więc z okazji spotkania środowego u maknety zamieszczam kolejny  fragment z książki



ukazujący ogromne oddanie jakie cechowało Celeste, która nie miała łatwego zadania opiekując się  żyjącym zupełnie można rzec " na opak" pisarzem, który zamienił noc na dzień i dzień na noc, poświęcając ostatnie lata  życia wyłącznie swemu dziełu literackiemu.

Spodobał mi się szczególnie w tym fragmencie wspomnień księgarz Fontaine, który tak przywiązany był do swego zawodu i książek, że trudno mu się z nimi było rozstawać nawet na krótki czas nocnego odpoczynku.

           Nieraz też prosił, żebym wyszukała jakiś egzemplarz w stosie książek; światło małej lampki było słabe, a górnego światła nie zapalałam z przyzwyczajenia czy szacunku, nawet jeśli na to nie pozwalał, często więc nie mogłam tej książki znaleźć, pan Proust niecierpliwił się trochę i wreszcie mówił :
           - Rezygnuję. Wolę już, żebyś poszła do księgarni i kupiła.
           Szłam zatem do księgarni na ulicę do Laborde, między kościołem Saint-Augustin i bulwarem Haussmanna. Księgarz nazywał się Fontaine. Był stary, nosił małą myckę na głowie i biały kitel. Kochał swój zawód, wydawało się, że nie może się zdecydować na pozostawienie bez opieki swoich książek i nawet w okresie wojny nie zamykał sklepu przed pierwszą czy drugą w nocy. Przychodziłam i mówiłam, co jest potrzebne panu Proustowi; pan Fontaine najczęściej odpowiadał: 
            - Mam to i jeszcze to, ale niestety tej książki, o którą mu chodzi, nie mam. Myślę natomiast, że ta może mu się przydać. Jeżeli nie, proszę ją odnieść.
            Bywało, że wracałam do domu z kilkoma książkami. Wręczałam je panu Proustowi powtarzając słowa księgarza. Pan Proust tymczasem albo już zdążył zmienić temat, jak to się  zwykle działo ze wszystkimi innymi jego zachciankami, albo mi mówił:
            - Byłaby to znów strata czasu. Odłóż to, Celesto. I nawet nie spoglądał na te książki. Nie odnosiłam ich jednak do księgarni; zatrzymywał wszystkie.[*]




Post powstał w ramach 



________________________________________________

[*]Celeste Albaret,"Pan Proust, Wyd. Czytelnik, 1976 r, przeł. E.Szczepańska - Węgrzecka, str.131

środa, 12 lipca 2017

Celeste Albaret o celebracji parzenia kawy dla Marcela Prousta.......



                 Makneta przekształciła  środowe wspólne dzierganie i czytanie na

co oznacza, że głównym wyznacznikiem środowych spotkań u niej będą książki a zatem propagowanie czytelnictwa. Oczywiście mnie ta zmiana bardzo odpowiada, gdyż z robótkami na razie dałam sobie spokój i tak faktycznie tylko czytelnicze hobby u mnie funkcjonuje bez przerw. 
              Dzisiaj  bohaterką mojego posta w ramach środy z książką będzie więc oczywiście książka, ale głównie poprzez jej fragment, który mi się spodobał w trakcie czytania wspomnień  Celeste Albaret o Marcelu Prouście. Więcej o książce "Pan Proust" postaram się napisać, gdy ukończę jej lekturę. 



              Celeste, która od pewnego czasu codziennie przychodziła do domu Marcela Prousta, by pomagać  zajmującemu się nim Mikołajowi, tak wspomina celebrację parzenia kawy dla pisarza, który ogromną wagę przywiązywał do tego by jego codzienna filiżanka kawy była aromatyczna  :


        Zafascynowana patrzyłam, jak po południu Mikołaj przyrządza kawę na śniadanie dla pana Prousta - już wtedy był to nieomal jedyny jego posiłek w ciągu dnia - sprawa parzenia kawy wkrótce miała nabrać dla mnie wielkiego znaczenia.  
        Był to istny rytuał. Przede wszystkim nie wolno było używać innego gatunku niż Corcellet.  I trzeba było po nią chodzić tam, gdzie ja palono, do sklepu w XVII dzielnicy, przy ulicy de Levis,aby mieć pewność, że będzie świeża, dobra i aromatyczna. Filtr był także marki Corcellet i też nie można było zmienić tej marki. Nawet tacka była Corcellet. Filtr napełniało się bardzo drobno zmieloną kawą i aby uzyskać moc, jakiej wymagał pan Proust, woda musiała przechodzić bardzo długo, powoli, po kropelce, a wszystko odbywało się oczywiście nad parą. Trzeba też było dokładnie odmierzyć ilość kawy, żeby wystarczyło na dwie filiżanki - tyle dokładnie wynosiła pojemność srebrnego dzbanka - gdyby pan Proust po wypiciu pierwszej, dużej, miał jeszcze ochotę na drugą filiżankę.
         Ale to nie wszystko. Zazwyczaj pan Proust w przeddzień ustalał godzinę podania kawy i nazajutrz przygotowywało się ją zawczasu, na wypadek gdyby zadzwonił wcześniej. Zdarzało się jednak, że dzwonił później. Jeśli na przykład zapowiedział, że będzie pił kawę - nie określał nigdy dokładnie tej godziny, zawsze mówił około - około czwartej, mógł również zadzwonić dopiero o szóstej, bo postanowił dłużej wypoczywać albo astma męczyła go bardziej niż zwykle i przedłużał inhalacje dymne, które robił zawsze po przebudzeniu. W takich wypadkach, kiedy zapowiedziana godzina mijała, a dzwonka nie było słychać, należało zacząć filtrowanie na nowo, dobrze kalkulując czas, bo gdy woda przechodziła za szybko, albo też gdy kawa zbyt długo czekała na podanie, pan Proust wedle relacji Mikołaja, mówił : "Kawa jest obrzydliwa, cały aromat uleciał".


źródło

_______________

Celeste Albaret,"Pan Proust",wyd. Czytelnik,1976 r.,przeł. E.Szczepańska-Węgrzecka, str.39-40

środa, 5 lipca 2017

Jak minął mi czerwiec.....pod względem czytelniczym i co nowego się pojawiło w mojej biblioteczce...


          Połowa roku za nami, ależ ten czas biegnie ...i znów idziemy ku zimie. Lato przemknie z pewnością, jak zwykle szybko, później nastanie dość długa jesień i znów całą zimę, jeżeli będzie mi to dane,  będę oczekiwać  wiosny.
         Ale na razie minął czerwiec, w którym na blogu niewiele się działo, gdyż chociaż przeczytałam tym razem więcej niż w maju, bo aż cztery książki,  to jednak weny do pisania byłam pozbawiona zupełnie. I niestety ten stan się utrzymuje....

         Przeczytałam:
Smażone zielone pomidory Fannie Flagg 
Pustynię miłości  François Mauriaca
Miłość Peoni  Lisy See
Ethana Frome Edith Wharton.

Pierwsza książka wzięła wzięła udział  w dwu wyzwaniach czytelniczych, gdyż udało mi się napisać o niej post.
Druga i trzecia zostały złowione jako rybki w ramach wyzwania łów słów, ale niestety zostały wrzucone z powrotem do wody, gdyż brakło czasu i weny do napisania postów. I chociaż opinia o Pustyni miłości jest w trakcie pisania to jednak ze względu na to, iż wymaga głębszego zastanowienia nad treścią nie została ukończona i nie mogła zostać  opublikowana. Może uda mi się to niedługo zrobić.
         Jak widać dwie z wyżej wymienionych pozycje książkowe należą do klasyki literatury światowej przy czym jedna jest nawet autorstwa Noblisty a dwie pozostałe ukazują dwa, jakże odmienne światy, w zupełnie nie przystających do siebie czasach i kulturach.



        W czerwcu już nie szalałam, jak w poprzednich miesiącach z powiększaniem biblioteki, gdyż trafiły do niej tylko dwie książki



/ Gobelin z finty.pl/, a jedna z moich książek  opuściła biblioteczkę w postaci nagrody w konkursie. Pomału będę oczyszczać biblioteczkę z typowych czytadeł. Już raz to zrobiłam hurtem, a tym razem robię to z większym namysłem, nie pod wpływem impulsu.

A co w lipcu....kończę czytać Psalm u końca podróży i wezmę udział być może w wyzwaniu gra kolorów.